Po prostu wstań

Można powiedzieć, że już nie żyli. Ale wciąż oddychali za pomocą respiratora, dlatego lekarze nie wypisywali im aktów zgonów. Po miesiącach w śpiączce Radek, Krzysztof i Janusz na złość lekarzom wstali z martwych i teraz z pomocą swoich bliskich wracają do świata żywych.

W 2002 roku Radek Klejbor pracował w Makro. Któregoś dnia poszedł na piwo z kolegami. Potknął się i upadł na asfalt, schodząc ze schodów. Żadnej krwi, zadrapań, nic. Okazało się, że miał tętniaka mózgu. Po operacji leżał w śpiączce przez trzynaście miesięcy. Janusz Danielewicz zaczynał karierę w wojsku. Tego dnia skończył pracę szybciej i biegł do żony. Był rok 1997. Czekała na niego z obiadem. Wyszedł na pasy, potrąciło go auto. Leżał w śpiączce siedem miesięcy. Krzysztof Kowalski, najstarszy z nich murarz, pracował i sam zajmował się dwojgiem dzieci, bo odeszła od niego żona. W 2004 r. miał wypadek samochodowy, po którym zapadł w śpiączkę. Leżał w niej pięć miesięcy.
Można powiedzieć, że już nie żyli. Ciągle jednak oddychali za pomocą respiratora, dlatego lekarze nie wypisywali im aktów zgonów. W piętnastodniowej skali Glasgow, używanej do ustalenia wstępnego rokowania pacjentów w śpiączce, mieli najwyżej trzy punkty – co oznacza, że nie otwierali oczu, nie mówili i nie wykonywali żadnych ruchów. Cyfra 3 oznacza śmierć mózgową, choć dziś, kiedy z nim rozmawiam, trudno mi w te trójkę uwierzyć.

Ci sami, ale nie tacy sami
Najbardziej nieżywy z nich wszystkich był Radek Klejbor, bo miał w skali Glasgow zero punktów. Jego mama twierdzi, że w obliczeniach nastąpił błąd, bo powinien mieć chociaż trzy. To zresztą dziś nie jest takie ważne, bo teraz, kiedy Radek siedzi z nami przy stole i żartuje, że na złość lekarzom wstał z martwych, nikt o złe rachuby nie a pretensji. Liczyły się osiem lat temu, kiedy karetka z ciałem Radka jeździła od jednego szpitala do drugiego, a personel rozkładał bezradnie ręce, że nie jest w stanie pomóc, bo tacy pacjenci nadają się tylko do hospicjum. Wtedy mama Radka patrzyła na cyfrę zero i wyła z  bólu. Dla  niej była znakiem, że jej syna dzieli od śmierci nie krok, ale tyle co nic. Tyle o łopot skrzydeł motyla, jak nazwał ten stan w książce „Skafander i motyl” Jean-Dominique Bauby, gdy obudził się w sparaliżowanym ciele. Mrugnięciem powieki dyktował terapeutce: „ Z dala od zgiełku, w odzyskanej ciszy, słyszę, jak po mojej głowie latają motyle. Muszę bardzo uważać, a nawet mocno się skupiać, ponieważ bicie ich skrzydeł jest prawie dla ucha nieuchwytne. (….) Odchodzę. Powoli, lecz nieuchronnie”.

Żonie Janusza Danielewicza nie tylko lekarze, ale nawet jego przyjaciele radzili: „Daj mu odejść, jesteś młoda, masz dopiero dwadzieścia trzy lata, ułożysz sobie życie na nowo”. Ale dla Justyny mąż nie był zbiorem tkanek i tętnic, kłodą leżącą na łóżku bez czucia i oznak życia. Rok wcześniej przysięgali sobie miłość aż do śmierci i do głowy jej wówczas nie przyszło, że ona porwie się na coś więcej, że go dosłownie tej śmierci wydrze. Rzuciła pracę, nie odchodziła od łóżka męża i cały czas do niego mówiła. Bez przerwy. Rodzina po jakimś czasie przestała ją pytać, co u Janusza , bo wiedzieli, że powie: „Jest coraz lepiej”. W tym samym czasie lekarze twierdzili coś wręcz przeciwnego – jest coraz gorzej, trzeba pogodzić się z tym, że być może nigdy się nie obudzi. Nie docierało do niej, że mąż, nawet gdyby udało mu się jakimś cudem otworzyć oczy, po tak długiej śpiączce najzwyczajniej w świecie jej nie pozna. Lekarze byli tego pewni, więc kiedy w euforii wpadła do dyżurki pielęgniarek z informacją, że Janusz wskazał ja palcem na rodzinnym zdjęciu, kiedy go o to poprosiła, zapadła krępująca cisza. To przecież niemożliwe. A jednak na żądanie lekarza zrobił to po raz drugi. Janusz uśmiecha się, kiedy słyszy opowieść żony. Ciągle jeszcze uczy się mówić, ale choć idzie mu coraz lepiej, wczytać się w ruch warg, żeby go zrozumieć. Dlatego piszemy do siebie SMS-y. – Co mogę dla ciebie zrobić?  - pytam. – Pomóż mi tak po prostu wstać z tego wózka, żebym mógł wziąć Justynę na ręce. Chcę ją nosić na tych rękach do końca życia za to, co teraz dla mnie robi – odpisuje.

Krzysztof Kowalski, z zawodu murarz, nie wrócił do życia taki sam jak przed śpiączką. Właśnie tak się mówi o takich pacjentach – wybudzili się ze snu ci sami, ale nie tacy sami. Jakaś część ich mózgów nigdy nie wróci do sprawności. Krzysztof zachowuje się jak urwis, choć jest dobrze po czterdziestce. – My tu gadu-gadu, no a ty mi się podobasz, no – żartuje, patrząc na swoją opiekunkę Agnieszkę. – No fajna jesteś, no – uśmiecha się szelmowsko. W hospicjum po obudzeniu, jak już miał siłę, chodził po salach, zabierał piloty śpiącym, a kiedyś wspiął się  łazience na prysznic, żeby podglądać dziewczyny, narobił krzyku, bo zejść już nie umiał. Teraz mieszka w domu opieki społecznej i czeka, aż Fundacja Światło z Torunia będzie miała nowy dom dla wybudzonych, takich jak on, którymi ich własne rodziny zająć się nie mogą. Siostra Krzysztofa opiekuje się dwojgiem jego dzieci i nie jest w stanie zająć się jeszcze bratem. – Jestem zadowolony, że się obudziłem, ale chcę wrócić do hospicjum. Tęsknię za śpiochami – mówi mi.

Śpiochy     
Tak lekarze, pielęgniarki, rehabilitanci i psychologowie nazywają pacjentów w stanie wegetatywnym, którzy leżą na prowadzonym przez toruńską Fundację Światło oddziale dla osób pogrążonych w śpiączce. W ciągu ostatnich pięciu lat przez oddział przewinęło się ponad trzystu pacjentów, ponad dwustu zmarło, wybudziło się osiemnastu. Lekarze nie pozostawiają złudzeń: nikt po wybudzeniu nie wraca całkowicie do takiego stanu jak przed wypadkiem. Wielu nie mówi, większość nigdy nie stanie na nogi. Wszyscy potrzebują pomocy innych ludzi. Dlatego szefowa Fundacji Światło Joanna Mirończuk coraz częściej słyszy pytanie: po co oni żyją? Czy nie lepiej byłoby dla wszystkich, żeby odłączyła swoich pacjentów od pożywienia? Tak jak w głośnych przypadkach Włoszki Eluany Englaro i Amerykanina Terri Schiavo, o których życie po całych latach w śpiączce przestano walczyć. Czy jej praca nie polega przypadkiem na kontynuowaniu uporczywej terapii, której być może nie życzyliby sobie pogrążeni w śpiączce?

- Mówię  takim ludziom, żeby przyszli na oddział, popatrzyli na śpiochów i zdecydowali, czy chcą ich odłączyć. Przecież oni żyją, ich bliscy w opiece nad nimi, w tym niepojętym dla nas cierpieniu odnajdują sens. Uczą się kochać jeszcze bardziej – mówi Joanna Mirończuk. I przytacza opowieść o matce, która powtarzała: „ Wolę całe życie opiekować się swoim synem, niż nosić kwiaty na jego grób. Czy to tak trudno zrozumieć?” Czasem personel fundacji pakuje pacjentów, którzy mogą jeździć na wózkach, do busików i wyruszają na miasto, na spacer. Podbiegają do nich wtedy reporterzy z pytaniem: przeciwko czemu demonstrują, o co walczą? Nie wierzą, że wyjechali na spacer, bo ładna pogoda, bo chorzy potrzebują jak najwięcej bodźców. Są bardzo ważne w budzeniu śpiochów. Dlatego sale nie przypominają tych szpitalnych, raczej komnaty z podróży Indiany Jonesa. Na sufitach fototapety z górami, kwiatami wiśni, kolorowa pościel, tysiące maskotek zawieszonych nad głowami, a z głośników płynie ulubiona muzyka pacjentów. Na małych telewizorach bez przerwy lecą popularne seriale. - Bliscy każdego pacjenta, który do nas trafia, muszą nam o nim jak najwięcej opowiedzieć. Co lubi, co go denerwowało, jaki kolor poprawia mu nastrój, jakie miał hobby – wylicza psycholog Marlena Topolska-Skowrońska, kiedy idziemy korytarzem hospicjum. Bo jeśli Marcin przed zapadnięciem w śpiączkę lubił serial „Rodzina zastępcza”, powinien go oglądać i teraz, - To pomoże w wybudzeniu – twierdzi pani psycholog i nieoczekiwanie zadaje pytanie: - Słyszała pani ostatnio jakiś dobry dowcip? Bo Marcin uwielbia dowcipy. Rzeczywiście, pogrążony we śnie chłopak ma pogodną twarz, a zaczepiany odpowiada grymasem ust, który przypomina uśmiech. Zatrzymujemy się przy łóżku Tomka, który właśnie się wybudza. – Niedługo będzie się z nim można porozumiewać za pomocą komunikatora, takiej tabliczki z przyciskami: „ chcę jeść”, „ chcę pić”, „ chcę zostać sam”. Nie mogę się doczekać – cieszy się psycholożka, a on odpowiada jej wyprostowaniem palców. Właśnie ten uścisk i wyprostowanie dłoni były dla lekarzy znakiem, że wraca, że się budzi.

Wiadomość w butelce
Takie odruchy powrotu do życia są nazywane w hospicjum „ wiadomością w butelce”. – To komunikaty, które wysyłają pacjenci w śpiączce wegetatywnej – mówi Joanna Mirończuk. – To może być świadome uściśnięcie ręki albo mrugnięcie okiem. Coś, co świadczy o nawiązaniu kontaktu. Mówimy, że butelkę trzeba otworzyć, odczytać list i zareagować na jego treść.

Radek próbował złapać szarą myszkę, która  nad nim wisiała. Wykonywał nieskoordynowane ruchy jak małe dziecko, które chce dotknąć grzechotki. Janusz wskazał palcem na żonę, kiedy pokazywała mu zdjęcie rodzinne i pytała, czy ją na nim widzi. Krzysztof zacisnął pięść, kiedy terapeuta położył jego dłoń na głowie psa. Żaden nie pamięta tego pierwszego, świadomego nawiązanego kontaktu ze światem. – Kiedy nasz mózg zapada w śpiączkę, oznacza to, że znajduje się na najniższym poziomie świadomości – tłumaczy Joanna Mirończuk. – Dalej jest tylko śmierć. Ten stan nie ma nic wspólnego ze snem. Kiedy się budzimy, automatycznie wszystko kojarzymy. Pacjenci w czasie wybudzania też kojarzą odruchowo, ale nie mają jeszcze pełnej świadomości. Wskażą żonę na zdjęciu, złapią zabawkę, ale nie są świadomi, że to robią. Ich odruchy są automatyczne. Przypomina to trochę kogoś, kto pojechał do pracy w niedzielę, choć wyjechał tylko po bułki do sklepu. Dopiero na kolejnych etapach pacjenci zaczynają mieć coraz większy kontakt z rzeczywistością. Razem z bliskimi i terapeutami Janusza, Radka i Krzysztofa staraliśmy się je odtworzyć.

Radek: uśmiechnąłem się do Laskowika
Wszyscy mnie pytają, czy pamiętam, co śniło mi się przez te miesiące w śpiączce, czy coś do mnie docierało? A ja mam pustkę w głowie. To tak jak by ktoś pytał mnie, co robiłem po urodzeniu. Nie pamiętam, co się działo jak miałem kilka miesięcy, tak samo jak tego, że po wzbudzeniu próbowałem złapać myszkę. Ale wiem, że ta myszka jest od Ewy, koleżanki. Nie wiem skąd to wiem, wiedziałem zawsze. Nic kompletnie nie mogę sobie przypomnieć z wypadku. Ani tego, jak mama powiedziała mi w hospicjum, żebym wstał tak po prostu, bo mam przecież tyle siły co ona i potrafię. Ten rozkaz mamy był ważny, bo to podobno po nim zacząłem dawać jakieś oznaki życia. I od razu zacząłem liczyć do piętnastu po japońsku. Szło mi dobrze, bo przed wypadkiem ćwiczyłem karate i wkuwałem na pamięć znaki i symbole japońskie. Z jakiś powodów było to dla mnie bardzo ważne, więc je sobie, jak się okazuje, nieźle wryłem. W hospicjum jest nawet sala z fototapetami na suficie w japońskie wiśnie, zainspirowana moim wybudzeniem. Ale pobytu tam nie mogę sobie przypomnieć.

Na pierwszym zamglonym obrazie z tamtego czasu widzę muszkę profesora Jana Talara, jeszcze ze szpitala. Muszkę w zielone grochy. Profesor musiał się pochylać nad moim łóżkiem, kiedy jeszcze mało kontaktowałem, i dlatego ta muszka przedarła się do mojej świadomości. Profesorowi zawdzięczam bardzo dużo. Ma niezwykłą osobowość, był kimś w rodzaju przewodnika po  nieznanym świecie. Wszyscy go lubiliśmy i szliśmy za nim jak w dym. Kiedyś przywieźli mnie na wózku na zabieg, a profesor mówi : „ Nie za wygodnie w tym wózeczku?”. Na następny zabieg przyszedłem już o kuli. Dla niego staraliśmy się wypadać coraz lepiej. Ale było trudno, bardzo trudno. Pamiętam ból i niemoc. Kląłem jak szewc, kiedy nie mogłem wykonać jakiegoś ćwiczenia.
Dziwnym trafem przekleństw nie trzeba sobie przypominać, od razu wracają w mózgu na swoje miejsce. I jeszcze dwa słowa z pierwszego okresu po wybudzeniu pamiętam: dom i płytka. Prosiłem mamę cały czas, żeby mnie zabrała do domu. Mam piękny pokój z tapetami w taką abstrakcję. Bardzo je lubię. I bardzo kocham moich rodziców, więc chciałem do nich jak najszybciej wrócić. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że nie było mnie w domu tak długo.

A płytkę miałem wstawioną po wybudzeniu do głowy, bo kość była strzaskana. Więc wyglądałem śmiesznie, bo część łepetyny mi się zapadła. Z tą płytką były kłopoty, nie było rozmiarów, trzeba było na nią czekać. Mama bardzo o nią walczyła, bo chciała, żebym przypominał choć trochę syna sprzed wypadku. Więc pewnie powtarzała to słowo często w mojej obecności w szpitalu. Ale do dziś nie wiem, czy to był sen, że będę miał wstawioną płytkę, czy docierały do mnie strzępy rozmów.

Mój mózg jest ciągle dla mnie zagadką, choć na początku był większą. Wszystko było w nim nowe. Na przykład słyszałem jakąś piosenkę w radiu i pytałem mamę, czy to ten i ten zespół, a mama nie wiedziała. Bo skąd miała wiedzieć, nie znała zespołów młodzieżowych. Albo tata uczył mnie jak wstać z fotela. Nie wiem na czym to polega, ale nie umiałem się z niego podnieść. Dziś wydaje mi się to takie oczywiste, o, proszę, mogę pokazać, jak się podnoszę. Tak samo jak rozpoznawanie znajomych. Ale wtedy nie było to takie proste. Patrzyłem na zdjęcie i poznawałem swoją klasę, wszystkich wymieniałem po imieniu, więc kiedy wpadli do mnie kumple, siedziałem i śmiałem się z nimi. Przed wypadkiem byłem duszą towarzystwa, więc powspominali parę fajnych imprez. Ale najdziwniejsze stało się , kiedy wyszli, bo zapytałem mamę „kto to był?”. Takie przygody zdarzały mi się na każdym kroku. Śmiałem się na przykład, a nie miałem zielonego pojęcia, że to robię. Zaraz po wypadku tata mi często powtarzał: „ Kiedy  ty synu przestaniesz wyglądać jak smutny Indianin?”. Ale nie umiałem się uśmiechać. Do czasu kiedy zobaczyłem Smolenia i Laskowika w telewizji. Zacząłem się śmiać na cały głos, tata przybiegł z kuchni i pyta: „ To ty się śmiałeś?”. Pokręciłem głową, że nie. I sytuacja powtarzała się tak jeszcze ze trzy razy, aż tata uświadomił sobie, że ja nie wiem, że się śmieję. Jeszcze mam pewną sztywność, w chodzeniu, dlatego ćwiczę codziennie, chodząc po schodach na mojej klatce w bloku. Zdaje w tym roku maturę, choć mam prawie trzydzieści lat. Przed wypadkiem nie miałem ochoty i czasu,  teraz mam. W nauce pomaga m koleżanka. Wszyscy moi znajomi wyjechali do Anglii za pracą, też chciałbym tam pojechać. Ale będzie to możliwe, jak zgramy się z moim mózgiem na full. Jak przestanie mi robić niespodzianki.

Janusz: ucieszyłem się, że ta ładna babka, jest moją żoną
Po wybudzeniu zobaczyłem zamgloną salę. Wszystko było takie naturalne. Jakbym był małym dzieckiem. Naokoło mnie chodzili pielęgniarze, lekarze, terapeuci. Wszyscy wiedzieli wszystko za mnie, nie musiałem podejmować żadnej decyzji, bo jak czegoś chciałem, to oni już wiedzieli czego. Opiekowali się mną jak małym dzieckiem, a ja nie pytałem, dlaczego to robią. Na początku nie kojarzyłem, że jestem żonaty, więc ucieszyłem się,  że ta ładna babka obok mnie o moja żona. Najtrudniej mają ci, którzy się wybudzają, a nie ma przy nich bliskich. Nic gorszego nie można sobie wyobrazić. Żona puszczała mi w słuchawkach szanty. Bardzo je lubiłem przed wypadkiem, teraz też sprawiły mi przyjemność. Ale nigdy nie wrócił mi słuch muzyczny. Kiedyś wszystko mogłem zagrać ze słuchu. Każdą melodię. Teraz nie umiem, bo nie mam tego słuchu. Dopiero po jakimś roku zauważyłem, że palę. Byłem na obozie i poczułem dym papierosowy. Pomyślałem sobie, że to bardzo przyjemne i spróbuję. Palę teraz bardzo mało, ale wiem przynajmniej, że przed wypadkiem byłem palaczem. Dziwnym trafem nikt mi o tym nie powiedział. Podobno w szpitalu moja aparatura skakała jak szalona, jak brat odwiedził mnie w moim swetrze. Nic nie pamiętam. Jak również tego, że z literek ułożyłem na kołdrze moje ulubione menu: frytki, kurczak i surówka. Moja żona podobno zaczęła płakać z radości, że na pewno odzyskałem świadomość, bo  takie jedzenie rzeczywiście lubię najbardziej. Potem z czasem zaczęły mi się przypominać sceny z dzieciństwa, jak pracuję w polu. Pochodzę spod Gołdapi, ale kocham też morze. Kiedy po wypadku żona zawiozła mnie nad morze, długo płakałem. Choć głupio się do tego przyznać byłemu wojskowemu. Najtrudniejsze były pierwsze dni w domu, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że jestem facetem na wózku z podkurczona ręką, że nie mówię i prawdopodobnie będę musiał ze śpiączki wychodzić całe życie. Załamałem się. Nie chciałem ćwiczyć, było mi trudno. Ale Justyna mnie znowu wyciągnęła do góry. Wiedziałem, że nie mogę jej zawieść, że jej jest jeszcze trudniej, a się nie daje.  Najdziwniejsze w dochodzeniu do siebie po śpiączce jest to, że z fragmentów starej tożsamości trzeba zbudować kogoś nowego. No, może nie całkiem, ale jednak innego człowieka.

To trochę tak, jakbym poszedł do sklepu, wziął z półki kilka produktów, a potem się zastanawiał: co my z tego możemy upiec? Przed wypadkiem nie oglądałem tylu filmów co teraz . Mamy ich w domu ponad dwa tysiące. Pomagają mi się odprężyć. Czasem udaje mi się też wyjść do kina. Nauczyłem się lewą ręką pisać na komórce, choć na początku się bałem. Prawa jest niesprawna, więc moja głowa się przestawiła i włączyła się do ruchu po lewej stronie. Wydaje mi się, że moje życie po wypadku powoli się poskładało, choć pewnie już nie będę wojskowym, a wojsko było moją wielką pasją. Martwię się tylko długami, w jakie wpadliśmy, bo żona musiała rzucić pracę, żeby się mną zająć. Ale długami martwią się teraz wszyscy,  nie trzeba wpadać w śpiączkę, żeby je mieć. Nie każdy za to może mieć taką żonę. Takiej miłości nie można ot tak sobie pójść gdzieś i kupić. Tak że w jakimś sensie mam więcej niż inni.

Krzysztof: nie pamiętam, że mam dzieci

Czasami ktoś mi o tym przypomina, ale zaraz zapominam. Chciałbym coraz bardziej pamiętać. Wszyscy mówią, że zachowuję się jak małe dziecko.  Co ja zrobię, że mnie wszystko śmieszy?.

Autor : Violetta Ozminkowski
Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.
NEWSWEEK POLSKA, NUMER 14 Z ROKU 2010, WYDANIE WIELKANOCNE

powrót do Biblioteki